ELEGIA DLA BIDOKÓW

J.D. VANCE

Autor i zarazem bohater książki „Elegia dla bidoków” jest w tym momencie (marzec 2025) wiceprezydentem USA. Abstrahując od poglądów politycznych, trudno zaprzeczyć, że to ważne stanowisko w dużym państwie. Z tego punktu widzenia fakt, że J.D. Vance dotarł do tego miejsca, startując wręcz ze „straconych pozycji’, robi wrażenie.

Historia opisana w „Elegii dla bidoków” to w dużej mierze opowieść o samotności dziecka, które nie ma oparcia w rodzicach i dorasta w biedzie, emocjonalnej niestabilności i chaosie wartości.  Mama jest pogrążona w nałogu, a tata nieobecny (biologiczny tata – bo ojczymów było wielu).  Sposób narracji koncentruje się na faktach, bez histerii i bez biadolenia. Może więc tym bardziej uderza to w zestawieniu z dramatycznymi sytuacjami, z którymi bohater miał do czynienia.

Doceniam odwagę autora, który odsłania tę trudną historię. Doceniam również odwagę w opisaniu momentów, w których … tej odwagi mu zabrakło, gdy wstydził się przyznać do swojej przynależności społecznej i pochodzenia. Samo życie po prostu.

Autor podkreśla wagę rodziny (szeroko pojętej, nie tylko sami rodzice) i wspólnoty religijnej w zakorzenieniu, zdobyciu siły i wsparcia do radzenia sobie z przeciwnościami losu.

Tak się składa, że sięgnęłam po tę książkę zaraz po…”Listach z podróży do Ameryki” Sienkiewicza. Ameryka, Ameryka – pomyślałam, to będzie o tym. Po skończeniu „Elegii dla bidoków” miałam jednak zupełnie inna refleksję.

Ta historia jest uniwersalna, może dziać się wszędzie. Dokładniej – dzieje się wszędzie.

Książka jest bestsellerem w USA. Autor odebrał wiele głosów od osób, które utożsamiają się z opisaną historią. Wiele z nich pochodzi z zupełnie innych części Stanów niż rejon Appalachów, mają inny kolor skóry i mówią: „To moja historia, też tak to widzę.” W każdym miejscu na świecie tak się dzieje. Jeśli chcemy poczuć polski „klimat” tej historii, można chociażby posłuchać piosenki „Zapomnij” zespołu Trzeci Wymiar.

Gdzieś w połowie książki odczułam pewne znużenie tą smutną historią i bardzo czekałam już na jakiś przełom… ale płynęłam dalej. I dobrze, bo według mnie przesłanie tej książki jest optymistyczne. A może przede wszystkim – uwrażliwiające. Nie zawsze jest tak, że dorastające dziecko może liczyć na wsparcie najbliższych, czasem dźwiga ciężar ponad siły i nie ma skąd – ani od kogo – brać. Bezpieczna, wspierająca osoba dorosła jest konieczna, by towarzyszyć dziecku w rozwoju. Nie idealna – bo któż z nas taki jest – ale wspierająca i przytomna.

W przypadku JD Vance’a byli to dziadkowie. Co ciekawe – i przez to ta historia jest tym bardziej poruszająca – to ci sami dziadkowie, którzy „nawalili” jako rodzice wobec własnych dzieci… tak więc nadzieja umiera ostatnia.